SEWERYN LIPOŃSKI
18 października 2019
Kandydaci Koalicji Obywatelskiej pokonali tam rywali z PiS różnicą kolejno 1,4 tys., 1,6 tys. i 2,3 tys. głosów. Wystarczyło małe wahnięcie wyborców we wszystkich trzech okręgach i Senat byłby dziś w rękach partii rządzącej.
Kilka dni po wyborach coraz bardziej oczywiste staje się, że głównym sukcesem opozycji - rzecz jasna poza utrzymaniem wyraźnej przewagi w największych miastach - jest przejęcie większości w Senacie.
Co prawda to trochę tak, jakby Grzegorz Krychowiak chwalił się bramką na mundialu w przegranym 1-2 meczu z Senegalem, zwłaszcza po tym, jak sam zawalił jedną z tych straconych.
ZOBACZ TAKŻE: Wybory parlamentarne 2019. Wyniki wyborów do Sejmu i Senatu w Polsce, w Wielkopolsce i w Poznaniu
Jednak ten drobny sukces dla opozycji ma przede wszystkim wymiar symboliczny. Już pomijając, że niemal na pewno oznacza też koniec ustaw pisanych na kolanie i przepychanych przez parlament w jeden dzień.
- Ta wygrana jest absolutnie kluczowa. Daje nadzieję, że z PiS-em można jednak wygrać, jeśli tylko się zjednoczymy - podkreśla Marcin Bosacki, nowy poznański senator, w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
Tymczasem tej dyskusji w ogóle by nie było, gdyby odrobinę inaczej ułożyły się wyniki głosowania do Senatu w trzech sąsiadujących ze sobą okręgach, konkretnie w Gnieźnie, w Kaliszu i w Ostrowie Wlkp.
Trzy wielkopolskie swing states
- To w Gdyni rozstrzygnęła się walka o Senat - podały we wtorek Fakty TVN. Tłumacząc zaraz, że to tam najdłużej trwało czekanie na wyniki, a wygrana Sławomira Rybickiego dała opozycji 51 mandat.
Tak naprawdę szalę zwycięstwa na stronę opozycji przechyliły przede wszystkim te okręgi, w których kandydaci na senatorów szli łeb w łeb, a wygrana nie była w żaden sposób oczywista ani przesądzona.
Przypomnijmy bowiem dla formalności, że w Senacie jest 100 miejsc, a tę setkę senatorów - inaczej niż w przypadku posłów - wybieramy w tzw. jednomandatowych okręgach wyborczych. Czyli na zasadzie "zwycięzca bierze wszystko" - a konkretnie jedyny mandat z danego okręgu.
Zatem mieliśmy tu trochę sytuację jak z tzw. swing states w USA. Tam z góry wiadomo, które stany zawsze zagłosują na kandydata Demokratów, a które na kandydata Republikanów, dlatego kluczowe są tylko te, które... no właśnie nie wiadomo jak zagłosują.
To m.in. Kolorado, Floryda, New Hampshire czy Karolina Północna. Zresztą do wyborów prezydenckich w USA i do Florydy jeszcze sobie za momencik wrócimy...
Tak się złożyło, że w niedzielnej batalii o Senat jej losy rozstrzygnęły się w dużej mierze u nas w Wielkopolsce, bo mieliśmy dokładnie trzy takie "swing states". To tam pojedynki na senatorów były niezwykle zacięte. Spójrzcie tylko:
OKRĘG NR 92 (GNIEZNO, WRZEŚNIA)
Paweł Arndt - Koalicja Obywatelska - 76 897 głosów (41,7 proc.)
Robert Gaweł - Prawo i Sprawiedliwość - 75 413 głosów (40,9 proc.)
Michał Jurga - Konfederacja - 19 209 głosów (10,4 proc.)
Mirosław Piasecki - kandydat niezależny - 12 867 głosów (7,0 proc.)
OKRĘG NR 95 (OSTRÓW WLKP, KĘPNO)
Ewa Matecka - Koalicja Obywatelska - 80 084 głosy (50,7 proc.)
Łukasz Mikołajczyk - Prawo i Sprawiedliwość - 77 780 głosów (49,3 proc.)
OKRĘG NR 96 (KALISZ, JAROCIN)
Janusz Pęcherz - Koalicja Obywatelska - 72 579 głosów (50,6 proc.)
Andrzej Wojtyła - Prawo i Sprawiedliwość - 70 993 głosy (49,4 proc.)
Jasny gwint! Wystarczyło leciutkie wahnięcie, 2-3 tys. głosów w drugą stronę (lub - w przypadku Gniezna - na któregoś z pozostałych kandydatów), żeby całkowicie zmienić sytuację.
Mało tego. Gdyby takie wahnięcie zdarzyło się we wszystkich trzech okręgach - a przecież mówimy o różnicy rzędu 1-2 proc. wszystkich głosów! - to dziś Senat byłby w rękach PiS.
Prawie jak na Florydzie
Szczególnie dramatycznie przebiegał pojedynek w Gnieźnie. Najpierw w samej kampanii, gdy m.in. wybuchła awantura wokół debaty obu kandydatów w TVP Poznań, a później już podczas liczenia głosów w powyborczy poniedziałek.
Dość powiedzieć, że po zliczeniu głosów z większej części komisji różnica między Arndtem a Gawłem wynosiła w pewnym momencie... 84 głosy!
Zaczęły się porównania do Florydy w amerykańskich wyborach prezydenckich w 2000 r.
Wielkopolska Floryda. Będzie ponowne liczenie głosów? 😉 pic.twitter.com/GxP1a1piGq
— Tomasz Lipiński (@TDLipinski) October 14, 2019
Tu przypomnijmy szybciutko ów casus. O prezydenturę USA w 2000 r. rywalizowali George W. Bush jako kandydat Republikanów i Al Gore jako kandydat Demokratów.
Szli łeb w łeb, zarówno jeśli chodzi o łączną liczbę głosów, jak i w głosach elektorskich z poszczególnych stanów. A to one - podkreślmy - ostatecznie decydują o zwycięstwie w wyborach.
Koniec końców okazało się, że o wygranej przesądzi wynik głosowania na Florydzie, i tamtejsze 25 głosów elektorskich. Bez Florydy prowadził Gore 266-246.
Tymczasem liczenie głosów z Florydy trwało, i trwało, i trwało... Okazało się, że przy 6 mln głosujących na Florydzie różnica między Bushem jr. i Gore'em wynosi zaledwie kilkaset głosów!
Sprawę musiał rozstrzygnąć Sąd Najwyższy. A różne wątpliwości tak naprawdę pozostały do dziś.
Pucek pochwalił się 30 proc.
Jeśli chodzi o Gniezno, a także Kalisz i Ostrów, to tu skończyło się bez prób ponownego liczenia głosów i bez interwencji sądów.
To jednak świetny przykład na przyszłość, którym zawsze będzie można rzucić, gdy ktoś zacznie gadać: "Mój głos się nie liczy".
No więc przeciwnie, czasem kilkadziesiąt czy kilkaset głosów może decydować, który człowiek wejdzie np. do takiego Senatu. I przypadkiem ten człowiek może tam dać większość tej czy innej opcji.
Dla odmiany - jeśli ktoś zostanie w domu - tych głosów może komuś zabraknąć do wejścia do parlamentu czy do przekroczenia progu wyborczego.
ZOBACZ TAKŻE: Przypominamy największych pechowców z poprzednich wyborów. Hoffmannowi zabrakło 33 głosów, Kretkowska potknęła się o próg
Dodajmy jeszcze, że oczywiście nie tylko w Gnieźnie, Kaliszu i Ostrowie pojedynki do Senatu były zacięte. Znaleźlibyśmy ich na mapie Polski więcej, np. w Zgorzelcu i Jeleniej Górze, gdzie jednak dla odmiany o włos wygrali kandydaci PiS.
Z kolei oczywiście Poznań i jego najbliższe okolice to zdecydowanie nie jest żaden "swing state". Tu opozycja o zwycięstwo mogła być spokojna.
Zresztą wymowny jest fakt, że Jarosław Pucek - który kandydował z pow. poznańskiego pod szyldem PiS - zaraz po ogłoszeniu wyników pochwalił się... przekroczeniem 30 proc. głosów i tym samym rzekomo rekordowo niską przegraną.
To nie była prawda, dlatego poczułem się w obowiązku skomentować, że na taki wpis mógłby się obrazić prof. Stanisław Mikołajczak. Szef AKO startował do Senatu jako kandydat PiS w wyborach w 2015 r. i zgarnął w mieście 32,8 proc. - więcej niż teraz Pucek w powiecie.
Zdobycie przez opozycję Senatu i wyniki wyborów do izby wyższej - zbiorczo kandydaci PiS mieli w nich 44,6 proc., czyli niby nawet trochę więcej niż do Sejmu, ale wciąż wyraźnie poniżej połowy - są szczególnie istotne w kontekście przyszłorocznych wyborów prezydenckich.
Dotąd wydawało się, że jedyną nadzieją opozycji na odbicie żyrandola pałacu prezydenckiego z rąk Andrzeja Dudy jest Donald Tusk, a jak nie on... to nie bardzo wiadomo kto.
Teraz wszystko się zmieniło. Rozgorzała dyskusja, czy opozycja powinna wystawić już w I turze wspólnego kandydata, czy może osobnych i poprzeć się wzajemnie w II turze. Ruszyła też cała giełda nazwisk.
Mamy już nawet pierwsze po wyborach prezydenckie sondaże, z których wynika, że Małgorzata Kidawa-Błońska - jeszcze chwilę temu kandydatka Koalicji Obywatelskiej na premiera - w II turze mogłaby powalczyć z Andrzejem Dudą.
Pojawiają się też inne nazwiska, jak Rafał Trzaskowski, Władysław Kosiniak Kamysz, Robert Biedroń, i cały czas wspomniany Tusk. Tu jeszcze będzie ciekawie. Będzie się działo.
Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: