Polub fanpage na FB

Poznań Spoza Kamery

Poznań Spoza Kamery

#polityka  #Poznań  #wybory  #samorząd  #inwestycje

Wybory 2023. PiS igrał, igrał... aż się doigrał i przerżnął wybory. Zachodnia Polska powiedziała "dość"

#Wybory 2023 #Prawo i Sprawiedliwość #Zjednoczona Prawica #PiS #Jarosław Kaczyński #Donald Tusk

SEWERYN LIPOŃSKI
18 października 2023

To było burzliwe osiem lat. Rządzący zdążyli zbudować quasi-opresyjne państwo, w którym krytyka niby nie jest zabroniona, ale wygodniej się nie wychylać. Toczyli wojenki z dziennikarzami, z Brukselą, z kim popadło. Mimo to - dzięki sporej grupie zagorzałych sympatyków - wygrywali kolejne wybory. Do czasu.

Kolejka ludzi, którzy we Wrocławiu jeszcze po godz. 2 w nocy stali i czekali na oddanie głosu, przejdzie do historii. Znamienne, że właśnie we Wrocławiu, a nie np. w Nowym Sączu, w Krośnie czy choćby w Rzeszowie.


Tym razem bardziej zmobilizowała się zachodnia Polska. Ta, o której Jarosław Kaczyński cztery lata temu mówił, że tutejsi mieszkańcy jeszcze "nie do końca zrozumieli", na czym polegają idee PiS. Ta właśnie zachodnia Polska pokazała teraz Kaczyńskiemu i spółce czerwoną kartkę.

Wystarczyło spojrzeć na te przyrosty głosujących, by domyślić się, jaki mniej więcej będzie wynik. Zaraz po pierwszych danych o frekwencji zerknąłem na "bastiony" PiS-u i opozycji. W Poznaniu, Warszawie i Gdańsku rosła mocniej niż we wspomnianym Nowym Sączu czy na Podkarpaciu. Było pozamiatane.




Gdy wybiła godz. 21 i ogłoszono wyniki exit poll - w PiS zaczęło się zaklinanie rzeczywistości. Także w poznańskim sztabie. Szymon Szynkowski vel Sęk, Jadwiga Emilewicz i Bartłomiej Wróblewski wygadywali jakieś banialuki o "wygranej trzeci raz z rzędu", o "historycznym sukcesie", zupełnie jakby próbowali sami siebie oszukać, że wszystko OK.

Tyle że szampan - którego np. w 2015 r. w euforii otwierali już przed zakończeniem ciszy wyborczej - tym razem nie lał się strumieniami. Politycy PiS popijali go dyskretnie i nieśmiało. Chętnych do wznoszenia głośnych toastów jakoś nie było.

I nic dziwnego - bo tak naprawdę Kaczyński i spółka PRZERŻNĘLI te wybory.



To przerżnięcie musi być dla PiS tym bardziej bolesne, że nastąpiło w połowie (może nawet w trzech czwartych) drogi do zbudowania w Polsce Budapesztu autokracji, w której żadna opozycja nie miałaby już większych szans na przejęcie władzy.


Zapalnik



Zwykle o przegranych wyborach nie decyduje jedna rzecz. To raczej cały szereg afer, zdarzeń, które po cichu kumulują się i nawarstwiają. Gdy w końcu pojawi się punkt zapalny, który może to wszystko wysadzić w powietrze, bywa już za późno na reakcję.

Może takim punktem zapalnym była po prostu "drożyzna". Może wciskane ludziom kłamstwa o rzekomych "awariach" na stacjach Orlenu (tak trudno było przyznać wprost, że zabrakło paliwa?). Może dymisje generałów, zwłaszcza jeśli ktoś skojarzył je z ruską rakietą, tą, co spadła pod Bydgoszczą i przeleżała tam ileś miesięcy.

Może jednak to żałosne referendum, gdzie wyborców potraktowano jak idiotów, których da się zmanipulować i nakłonić do zagłosowania zgodnie z wolą partii?



A może żadna z tych spraw. Tego już do końca się nie dowiemy.

Zaryzykuję za to stwierdzenie, że nieważne, co było tym zapalnikiem. Bo wydarzenia kluczowe dla porażki PiS miały miejsce już dawno temu. Następowały w zasadzie od jesieni 2015 r. - czyli od samego początku rządów Zjednoczonej Prawicy.

Już pierwszymi krokami (m.in. serią forteli przejmując kontrolę nad Trybunałem Konstytucyjnym) PiS pokazał, że zamierza rządzić w sposób rewolucyjny. Szukanie takich sztuczek i luk w przepisach - typu ułaskawienie Mariusza Kamińskiego czy słynne niewydrukowanie wyroków TK - stało się normą. Cel uświęcał środki.

Czasami kończyło się na obchodzeniu prawa. Czasami - łamano je wprost.

Świetnym przykładem jest tutaj nowa Krajowa Rada Sądownictwa. Nazywana przez wielu krytyków "neo-KRS". Została bowiem powołana zarówno ze złamaniem konstytucji (poprzednikom brutalnie przerwano 4-letnią kadencję i wszystkich wywalono - za przeproszeniem - na zbity pysk)...

...jak i już z bardziej subtelnym obejściem konstytucji (nie zapisano tam wprost, że przedstawicieli sędziów do KRS wybierają sami sędziowie, więc PiS uchwalił, że teraz będą to robić politycy z Sejmu).

Ta nowa - upolityczniona - KRS stała się "grzechem pierworodnym" i główną przyczyną wszystkich późniejszych konfliktów rządu z Brukselą. Myślę, że będzie jeszcze okazja, by o tym szerzej napisać w osobnym tekście.



No dobrze, ale w zasadzie co ludzi obchodzi Trybunał Konstytucyjny? Co ich obchodzą te wszystkie KRS-y, neo-KRS-y, sresy?...

Takie pytania często padały w początkach rządów PiS. Kiedy na demonstracjach Komitetu Obrony Demokracji krzyczano, że to "dyktatura" i "totalitaryzm", choć dla sporej części Polaków faktycznie była to abstrakcja i mieli to kompletnie gdzieś.

Ale nie wszyscy i tylko do czasu.


Państwo



- To jest koniec rządów PiS-u! - triumfował w niedzielę lider opozycji Donald Tusk. Czuło się, że za słowami "rządy PiS-u" kryją się dziesiątki, może nawet setki różnych historii z ostatnich ośmiu lat.

Z idei silnego i skutecznego państwa - która, jeśli wierzyć programom wyborczym PiS-u, stała za tymi kontrowersyjnymi posunięciami - koniec końców zrobiono bowiem karykaturę.

Wpisała się w to nawet niedzielna awantura wokół tego nieszczęsnego referendum. Rządzący oburzali się, że członkowie komisji śmią wyjaśniać wyborcom, że można nie wziąć karty referendalnej. Morda w kubeł! Najlepiej, żeby ludzie o niczym nie wiedzieli i potulnie zagłosowali - bo tak życzy sobie władza.

To jednak tylko symboliczny i - niestety - dość łagodny przykład w porównaniu z innymi.

Zrobiono przez osiem lat quasi-opresyjne państwo, które coraz śmielej wchodziło z butami w życie zwykłych ludzi, jeśli nie podzielali zachwytów nad jaśnie nam panującą władzą. A już zwłaszcza gdy otwarcie się jej sprzeciwiali.

"A wolność słowa też piękna rzecz, i możesz krzyczeć co zechcesz, lecz... lecz jest poza tym dobro i zło. Prokurator wytłumaczy ci to!" - śpiewał zespół Lady Pank w piosence "Strach się bać" z 2007 r. (do tamtych czasów jeszcze sobie zaraz wrócimy).



Tak samo w tym quasi-opresyjnym państwie rządzonym przez PiS - różne rzeczy, z pozoru, nie zostały wprost zakazane. Ale w praktyce wiążą się z nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Jeśli np. jesteś młodą dziewczyną, która wychodzi na ulicę zaprotestować przeciwko zaostrzaniu prawa aborcyjnego, i wdasz się w sprzeczkę z patrolem policji - to mogą cię brutalnie zaprowadzić do radiowozu, robiąc przy tym krzywdę, np. łamiąc rękę.

Jeśli jesteś prokuratorem i spróbujesz prowadzić śledztwo w sprawie niewygodnej dla rządu - to nie tylko uwalą ci to śledztwo, ale też przeniosą cię do prokuratury oddalonej o 300 km od domu. To oficjalnie, rzecz jasna, tylko delegacja i zupełnym przypadkiem dotyczy akurat ciebie.

(Nieważne, że z dziećmi czy z chorą matką będziesz widywać się tylko w weekendy - szumne hasła o rodzinie jako najwyższej wartości w tym przypadku nie obowiązują)

Jeśli jesteś samorządowcem, który "warczy" na rząd - nie dostaniesz dofinansowania na różne lokalne inwestycje. Inaczej niż samorządowcy związani z partią rządzącą. Dodatkowo do twojego urzędu raz po raz będzie zaglądać CBA.

Jeśli jesteś dziennikarzem, który wykryje i opisze jakąś aferę uderzającą w rządzących, zasypiemy cię pozwami sądowymi. No, ewentualnie, długo nie będziesz pewny koncesji dla twojej stacji lub pojawi się taki pomysł na zmiany w przepisach, aby twoja redakcja musiała zmienić właściciela.



Jeśli trafisz przed sąd, który - nie daj Boże! - wyda wyrok korzystny dla ciebie, ale nie po myśli władzy... Wówczas sędzia zaraz będzie miał postępowanie dyscyplinarne (po którym może nawet wylecieć z zawodu). Zadba o to rzecznik dyscyplinarny powołany przez ministra.

Jeśli jesteś aktywistą LGBT i na marszu równości pojawisz się w koszulce z lotniczą szachownicą, z dorobionymi tęczowymi akcentami, to policja będzie cię ciągać na przesłuchanie w sprawie użycia wojskowego symbolu bez zgody ministra obrony (później się okaże, że wcale nie musiałeś jej mieć).

Jeśli jesteś przedsiębiorcą i zaalarmujesz, że polityk partii rządzącej oszukał cię na miliony... To prokuratura przez blisko rok będzie przeciągać samą decyzję o śledztwie. Tego polityka nawet nie przesłucha (zwłaszcza jeśli to akurat lider ekipy rządzącej!). Za to ciebie będzie maglować po wiele godzin, obciążać kosztami i spróbuje tak obrócić kota ogonem, żebyś to ty był tym "złym".

Jeśli jesteś lekarzem, który wytyka rządowi zaniedbania w służbie zdrowia, to telewizja publiczna państwowa urządzi na ciebie nagonkę. Wyciągnie ci zdjęcia z zagranicznego wyjazdu, zasugeruje, że stać cię na drogie wakacje (choć w rzeczywistości byłeś tam służbowo). Ewentualnie ministrowi zdrowia wymsknie się, że bierzesz leki "z grupy psychotropowych i przeciwbólowych".


A jeśli nawet jesteś zwykłym rodzicem, który w odruchu wsparcia dla migrantów na wschodniej granicy wyjdzie z dzieckiem namalować coś kredą pod lokalnym biurem partii, to policja cię wylegitymuje i zabezpieczy kredę jako potencjalny dowód w dalszym postępowaniu.

Tak samo spodziewaj się spisania, jeśli przyjdziesz na demonstrację antyrządową z transparentem typu "Precz z kaczorem dyktatorem". Z kolei napisem "Andrzej Dupa" nabazgranym w szkolnym kiblu zajmie się prokuratura.

Te wszystkie sprawy to nie wymysł, nie żadna "histeria", bo zdarzyły się naprawdę.

Tych przykładów można by mnożyć, w zasadzie nie było miesiąca, byśmy nie słyszeli o kolejnych tego typu rzeczach. Czasami nieprzyjemności dotykały pojedynczych ludzi. Czasami - całych grup, które ośmieliły się wystąpić przeciwko władzy. Nauczyciele. Lekarze rezydenci. Protestujący na tzw. strajkach kobiet. Mniejszości seksualne... Długo by wymieniać.

Miało to wszystko sporą domieszkę groteski. Gdy np. policja zarzekała się, że funkcjonariusz na demonstracji nie krzyczał "siadaj, k...!" do kobiety, tylko "siadaj, Kulson!" do kolegi. Gdy telewizja publiczna państwowa dzień w dzień robiła tak toporną propagandę, że oglądało się ją po prostu dla jaj, jako swoistą "guilty pleasure".

Jeszcze w niedzielę wieczorem - zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników - głośno żartowałem, że poniedziałkowe Wiadomości pewnie poprowadzą dziennikarze w wojskowych mundurach. Przecież nie żartowałbym tak (i to w sztabie PiS!), gdybym na serio się bał i gdybyśmy tu już mieli Białoruś.

Momentami jednak przestawało być śmiesznie i zaczynało być strasznie. Mogą coś o tym opowiedzieć Waldemar Żurek, Ewa Wrzosek, inni prześladowani sędziowie i prokuratorzy, czy też małżeństwo Brejzów i inni inwigilowani Pegasusem.



A przede wszystkim - o tej mrocznej stronie rządów Zjednoczonej Prawicy mogłaby opowiedzieć posłanka Magdalena Filiks.

Tak, w takich chwilach zwykły człowiek zaczynał sobie myśleć, że ta władza naprawdę może komuś zniszczyć życie. Wystarczy, że ten ktoś za bardzo podpadnie.

Oczywiście rząd toczył też wojenki z mediami (z "Gazetą Wyborczą" i TVN na czele), które to wszystko nagłaśniały, czy wreszcie z Komisją Europejską - która coraz mniej dyskretnie zwracała uwagę, że Polska jest częścią UE i pewne rzeczy we wspólnocie jednak nie przystoją.

To wszystko bywało podlane religijnym sosem (aprobata wobec polityki PiS - mniej lub bardziej otwarcie wyrażana przez sporą część hierarchów kościoła katolickiego) lub podszyte patriotycznym zadęciem (flirty z narodowcami zakończone wzięciem Roberta Bąkiewicza na listę wyborczą).


Intencje



Żadna władza autorytarna lub choćby taka, która ma autorytarne zapędy, nie przyzna otwarcie, że je ma. Dlatego rządzący bagatelizowali czy wręcz wyśmiewali takie sugestie.



Poznański radny PiS Krzysztof Rosenkiewicz kpił, że co to za rzekomy zamordyzm, skoro politycy opozycji mogą bez ochrony przyjść do telewizyjnego studia i krytykować tam ekipę rządzącą. Kandydujący w 2019 r. na senatora Przemysław Alexandrowicz oburzał się, gdy Marcin Bosacki zarzucił, że PiS dąży do "rządów monopartii".

- Jakiej monopartii! Jakiej monopartii! Gdzie niby są więźniowie polityczni?! - grzmiał Alexandrowicz. No, żadnych więźniów nie ma, bo czasy się trochę zmieniły. A sam PiS na szczęście nie zdołał zabrnąć aż tak daleko w budowaniu autokratycznego systemu.

Jak już jednak mówimy o PRL-u... Zaznaczam: znam go tylko z książek i opowieści.

Mimo wszystko - widząc, co wyprawia PiS - już w 2016 r. ukułem teorię, że Jarosławowi Kaczyńskiemu sam model PRL-owskiego państwa musiał się chyba bardzo podobać. Media pokorne i pod kontrolą. Koncesjonowana "opozycja". Milicja gotowa tłumić protesty. Żadnych marudzących samorządowców.

Tylko był w tym jeden jedyny problem - to nie Kaczyński wtedy rządził.

Gdy po latach znalazł się u władzy, to świadomie czy nie, ale zaczął ten model powielać. Zalążki widzieliśmy już w latach 2005-2007. Jednak na dobre prezes PiS i jego towarzysze rozkręcili się po powrocie do władzy w 2015 r.

Tyle że był to model anachroniczny. Może skuteczny 40-50 lat temu, gdy w tymże PRL-u różne niewygodne dla partii sprawy dało się zamieść pod dywan. Ale nie do utrzymania na dłuższą metę w Polsce XXI w. - w epoce internetu i telefonów komórkowych.

Tutaj władza nie mogła już ukryć np. nadgorliwości policji wobec demonstrantów. Nie mogła ukryć przed światem informacji o powiązanych z nią ludziach zarabiających miliony w spółkach skarbu państwa... ani przelewów, których ci sami ludzie dokonywali później na kampanię partii.



Tymczasem choćby premier Mateusz Morawiecki i jego świta byli (jak wiemy ze słynnych maili szefa jego kancelarii Michała Dworczyka) niebywale przewrażliwieni na punkcie swojego wizerunku w mediach.

Z wielu kontrowersyjnych pomysłów PiS szybciutko się więc wycofywał albo wręcz się do nich nie przyznawał. Przykład pierwszy z brzegu? Dwukadencyjność prezydentów miast początkowo miała działać wstecz - co pozwoliłoby PiS wykluczyć z wyborów wielu opozycyjnych samorządowców. Propozycja spotkała się z ostrą krytyką i ją porzucono.

Całkiem możliwe, że właśnie dlatego Kaczyński finalnie nie zdołał pójść w ślady Viktora Orbana, bo w krytycznych momentach zatrzymywał się. Dochodził do wniosku, że to, co chce zrobić, to już o krok za daleko. I zamiast tego robił krok wstecz.

Jednak czasami ta władza wykazała się podobnym instynktem za późno - zdążywszy się zdradzić ze swoimi rzeczywistymi intencjami. Moim zdaniem zdarzyło się to trzykrotnie:

1. Najpierw w 2015 r. podczas awantury wokół Trybunału Konstytucyjnego. Wówczas Kaczyński w którymś z wywiadów wypalił, że nie może być tak, że TK jest jakąś "trzecią izbą parlamentu", która będzie blokować reformy uchwalane przez Sejm i Senat.

Tym samym prezes PiS zakwestionował samą ideę Trybunału (który z założenia ma być właśnie taką - jak zwał, tak zwał - trzecią izbą i powstrzymywać niekonstytucyjne pomysły). Dał do zrozumienia, że skoro ma większość w parlamencie, to w zasadzie wszystko mu wolno.

2. Gdy w 2020 r. zbliżały się wybory prezydenckie, a Andrzej Duda nie mógł być pewny reelekcji, akurat wybuchła pandemia. Rządzący próbowali wykorzystać okoliczności - m.in. brak możliwości prowadzenia kampanii przez kontrkandydatów Dudy - i przeprowadzić tzw. wybory kopertowe.

Pokazali, że są gotowi nagiąć czy wręcz złamać nawet zasady wolnych wyborów, byle tylko utrzymać się przy pełni władzy.

3. Mieliśmy wreszcie "lex Tusk" - czyli próbę powołania komisji ds. zbadania wpływów rosyjskich. Tu skandaliczny nie był sam pomysł, tylko kary, jakie ta komisja mogłaby nakładać. Taki np. 10-letni zakaz pełnienia funkcji publicznych w praktyce eliminowałby polityków opozycji z udziału w wyborach.



Zwróćcie uwagę: o ile Kaczyński zdołał podporządkować sobie Trybunał (i to tylko do czasu...), to już w pozostałych dwóch sprawach się ugiął. Wyborów kopertowych nie zrobił - tu powstrzymali go Jarosław Gowin i będący w rękach opozycji Senat. "Lex Tusk"? Niby przeszło, ale w wersji "bezzębnej", i już mało kto o tej komisji dziś pamięta.


Wyłom



Kontrowersyjne działania Kaczyński i spółka próbowali złagodzić w jeszcze inny sposób - prowadząc aktywną politykę społeczną. Tu akurat ich "silne państwo" zadziałało sprawnie, po niespełna pół roku rządów ruszył program Rodzina 500+ (od stycznia już 800+), który prawdopodobnie będzie najlepszą pozostałością po rządach PiS.

Później doszło "300 plus" dla uczniów, trzynasta, nawet czternasta "emerytura" (tak naprawdę - dużo skromniejszy dodatek do emerytury, no ale zawsze), obniżki PIT-u, wysoka kwota wolna od podatku...

Zdaje się, że właśnie taki był polityczny masterplan: budować wymarzone przez Kaczyńskiego, silnie scentralizowane, ocierające się o autorytaryzm państwo, w którym opozycja jest demonizowana, sądy i media - uzależniane lub zastraszane, a społeczeństwo obywatelskie tłamszone (chyba że ma na sztandarach konserwatywne wartości i nie krytykuje władzy).

A jednocześnie dbać o dobrobyt obywateli, żeby tego wszystkiego nie dostrzegali albo przynajmniej przymykali oko, udając, że nie dostrzegają.

Długo wydawało się, że to naprawdę działa. O ile w 2015 r. PiS sięgnął po samodzielne rządy bardzo szczęśliwym zrządzeniem losu (nie miałby sejmowej większości, gdyby nie przepadły jednocześnie Zjednoczona Lewica, KORWiN i Razem), to już w 2019 r. miał 43 proc. poparcia.

Jeszcze chwilę wcześniej - rekordowe 45 proc. w wyborach do europarlamentu.

- Co by o tych rządach nie mówić, to wychodzi, że prawie połowa Polaków chce takiego państwa - wskazywałem w wielu rozmowach (również prywatnych) o polityce. Krytycy PiS wysłuchiwali tego z trudem.

Jednak każda władza się zużywa. Także w tej niezniszczalnej - wydawałoby się - machinie PiS do wygrywania kolejnych wyborów coś zaczęło się psuć. Pierwszy wyłom zrobiła opozycja jeszcze w 2019 r. odzyskując Senat.



To było znamienne. Rządzący posuwali się do takich zagrań, że opozycja postanowiła iść zawrzeć tzw. pakt senacki, nie wystawiając przeciwko sobie kandydatów. Co przy wyborczej rywalizacji w normalnych okolicznościach pewnie nigdy nie miałoby miejsca.

Późniejsze wybory prezydenckie pokazały, że władza zraziła do siebie nie tylko politycznych oponentów, ale też dużą część wyborców. Alarmujące powinny być dla niej sondaże, z których wynikało, że około 40 proc. zagłosuje na "każdego, byle nie na Dudę".

Już wtedy opozycja była bardzo blisko wsadzenia PiS-owi kija w szprychy. Ale nie dała rady. Rafał Trzaskowski przegrał o niespełna pół miliona głosów. Kto wie, co by było, gdyby pojechał do Końskich na debatę TVP. Albo gdyby pamiętał, jak głosował w sprawie wieku emerytalnego.

Takiej szansy, by zatrzymać tę rewolucję, opozycja już długo mieć nie będzie - pisałem wtedy na Poznań Spoza Kamery.


Umieranie



Zaraz potem nastąpił jednak istotny gamechanger. Oczywiście był nim wyrok Trybunału Konstytucyjnego zaostrzający przepisy aborcyjne. To wtedy PiS z dnia na dzień zleciał w sondażach grubo poniżej 40 proc. i już takiego poparcia nie odzyskał.

A ludzie uzyskali odpowiedź na pytanie, co ich powinien obchodzić ten cały Trybunał.



Zaczęło się powolne umieranie tej władzy. Z tym że nie przebiegało jednostajnie. Miało różne fazy: czasem PiS trochę odrabiał (np. po wybuchu wojny w Ukrainie), czasem znów trochę tracił, znowu innym razem szanse opozycji malały przez rosnącą Konfederację.

Jeszcze przecież w marcu wśród opozycji i jej sympatyków przetoczyła się totalna imba o mityczną wspólną listę - bez której odsunięcie PiS od władzy miało być nieosiągalne. Czy też o głośny reportaż "Franciszkańska 3".


Jednak im bliżej było wyborów - tym bardziej atmosfera przypominała tę z 2007 r.

Mieliśmy więc ciągłe straszenie, co będzie, jeśli władzę przejmie ta paskudna opozycja. Psioczenie na rzekomo stronnicze media. Debatę w telewizji z udziałem Tuska, która wpłynęła na wyniki, choć tym razem zabrakło w niej Kaczyńskiego, a pierwsze skrzypce grał Hołownia.

Mieliśmy posłankę opozycji Kingę Gajewską w roli ofiary nękanej przez władzę. Oczywiście ofiary chwilowej, nie tak spektakularnej, jak Beata Sawicka - czy tym bardziej Barbara Blida - w 2007 r., ale co szum się wokół tego zrobił, to się zrobił.

Mieliśmy narastający konflikt z byłym ministrem Marianem Banasiem, który zerwał się ze smyczy, po czym zaczął walić w ekipę rządzącą niewygodnymi materiałami - zupełnie jak w 2007 r. Janusz Kaczmarek.

A już odpalenie "taśm Banasia" jako żywo przypominało słynną konferencję prokuratury o wydarzeniach z 40. piętra Hotelu Marriott.

Wtedy - w 2007 r. - zaskakująco wysoka okazała się w wyborach frekwencja młodych ludzi. Zwłaszcza tych z dużych miast. Mówiono, że ruszyli głosować na Platformę, bo wystraszyli się metod PiS-u. To właśnie wtedy powstało też prześmiewcze hasło "zabierz babci dowód".

Tak jeszcze na marginesie - podobnie jak w 2007 r. PiS wykazał się niesłychaną zdolnością do politycznej autodestrukcji. Wtedy rozwalił własny rząd przez nieudaną prowokację wymierzoną w Andrzeja Leppera (tzw. afera gruntowa).

Teraz w przeddzień ciszy wyborczej wystrzelił torpedę w jedynego potencjalnego koalicjanta. Nie wiemy, ile Konfederacja na tym straciła, ale umówmy się - to nie było specjalnie rozsądne.

Rządzących nie uratowała też cała seria niezbyt uczciwych przedwyborczych trików. Referendum w dniu wyborów. Dodatkowe komisje, żeby podbić frekwencję na wsi. Przesuwanie debaty w TVP na porę mniejszej oglądalności...

Wreszcie - ignorowanie uparcie próśb Państwowej Komisji Wyborczej, by zaktualizować liczbę posłów wybieranych w poszczególnych okręgach.


Zmiana



Tyle piszę o przegranych - bo trudno podsumować osiem lat tych burzliwych rządów w dwóch czy trzech akapitach.

O zwycięzcach będzie jeszcze zresztą wiele okazji, by pisać i patrzeć im na ręce, gdy już faktycznie utworzą rząd. Do władzy dochodzi ekipa, której spora część u władzy już była. I też nie brakowało afer.

Jej klęska w 2015 r. była również spowodowana lekceważeniem sporej grupy ludzi. Jeżeli uznamy, że państwo PiS przez osiem lat było coraz bardziej opresyjne wobec tych, którzy mieli inne poglądy niż władza...

...to należy stwierdzić, że państwo Platformy przeginało w drugą stronę. Tych, którzy nie byli "swoi" (czyli nie byli wykształceni, w miarę zamożni, z dużych miast), co prawda nie nękało. Ale często zostawiało ich samym sobie. Żadnego 500+, bo pieniędzy nie ma i nie będzie. Niekiedy wyśmiewano też ich przywiązanie do tradycyjnych wartości.

Mam wrażenie, że wygraną opozycja bardziej zawdzięcza degrengoladzie PiS, niż jakiejś własnej narracji czy świetnej kampanii. Zachodnia, postępowa Polska po prostu powiedziała "dość" tej konserwatywnej rewolucji, która zdążyła nawet wjechać do szkół i psuła relacje z UE.

Zaskakująco spokojnie jest po ogłoszeniu wyników. A krążyły przecież różne teorie, łącznie z tymi, że Kaczyński i spółka nie uznają wyników lub wręcz wyprowadzą wojsko na ulice. Politycy PiS oburzali się na te sugestie, zamiast zadać sobie pytanie, z czego te obawy się wzięły i czy faktycznie nie miały zupełnie żadnych podstaw.



Wszystko wskazuje, że wygrana opozycji okazała się na tyle wyraźna, że rządzący postanowili to zaakceptować. Jeszcze przez parę tygodni poudają, że sami próbują stworzyć jakąś koalicję, po czym - być może - zacznie się wieszczony od miesięcy rozpad Zjednoczonej Prawicy.

Ciekawe, jak będą przebiegać rozmowy o wspólnym rządzie opozycji, gdzie najsłabszym z całego trio będzie Lewica. Z parlamentu właśnie wypadł jej poseł Maciej Gdula - który jeszcze jako naukowiec był autorem raportu "Dobra zmiana w Miastku" o przyczynach wygranej PiS w 2015 r.

Tyle razy słyszeliśmy, że nawet po rządach PiS "powrotu do Polski sprzed 2015 r. już nie ma". Teraz jest odpowiedni moment, by Donald Tusk i spółka wyciągnęli te wszystkie diagnozy na stół i przypomnieli sobie z nich wnioski - o ile nie chcą za parę lat powtórki z rozrywki.

Cały czas ponad 1/3 ludzi w Polsce, mimo wszystko, popiera to stworzone przez Kaczyńskiego państwo - pozwolę sobie powtórzyć. Zapewne raz jeszcze wkurzając tych z moich znajomych, dla których PiS przez ostatnich osiem lat był (nie bez przyczyny) synonimem czystego zła.

Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: