Polub fanpage na FB

Poznań Spoza Kamery

Poznań Spoza Kamery

#polityka  #Poznań  #wybory  #samorząd  #inwestycje

SEWERYN LIPOŃSKI
27 maja 2009

Tegoroczny finał Ligi Mistrzów już przed pierwszym gwizdkiem wzbudza więcej emocji, niż dostarczyły niektóre z decydujących potyczek w ostatnich latach. Finał marzeń, dwie najpiękniej grające drużyny, etc. Niewykluczone, że faktycznie doczekamy się fantastycznego widowiska. Mnie ciekawi jednak inna, bardziej przyziemna kwestia. Czy Czerwone Diabły obronią trofeum? Odkąd w 1992 r. Puchar Mistrzów zmienił nazwę na Ligę Mistrzów, nikomu się to nie udało.

Na początek parę ciekawostek:

Alex Ferguson ma szansę zdobyć Puchar Mistrzów po raz trzeci. Tylko Bob Paisley, prowadzący niegdyś Liverpool, może się poszczycić podobnym osiągnięciem. Z kolei Josep Guardiola może zostać szóstym trenerem, który zdobędzie Puchar Mistrzów jako zawodnik i szkoleniowiec.

Man Utd śrubuje rekord spotkań bez porażki w Lidze Mistrzów – ma ich już 25, jeśli nie przegra finału, to będzie 26.

Barcelona i Man Utd spotkały się już raz w finale europejskiego pucharu – w sezonie 1990/91 w decydującej rozgrywce o Puchar Zdobywców Pucharów lepszy okazał się angielski zespół, wygrywając 2:1. Było to pierwsze europejskie trofeum Alexa Fergusona z Manchesterem – ale nie pierwsze w ogóle, bo już w 1983 r. zdobył PZP, prowadząc Aberdeen i pokonując w finale... hiszpański zespół, Real Madryt.

Bilans spotkań Barcelona – Man Utd w europejskich pucharach: 2 zwycięstwa Barcy – 4 remisy – 3 zwycięstwa Man Utd.

Do tej pory w europejskich pucharach było dziewięć finałów hiszpańsko-angielskich. Lepszy bilans mają Anglicy (5-4), ale ostatnie dwa – obydwa w 2006 r. – wygrali Hiszpanie, w tym pamiętny mecz Barcelona – Arsenal 2:1.

Barcelona do tej pory grała w finale PM pięciokrotnie, zwyciężając dwa razy. Man Utd grał w finale trzy razy i zawsze odnosił zwycięstwo.

Ostatnią drużyną, która zdobyła Puchar Mistrzów dwa razy z rzędu, był AC Milan (1988/89 i 1989/90). Po utworzeniu Ligi Mistrzów nikomu się to nie udało – choć trzy razy obrońcy trofeum stawali przed taką szansą, dochodząc do finału, jednak za każdym razem przegrywali. Co ciekawe, było to w trzech kolejnych sezonach: AC Milan 1994/95, Ajax 1995/96, Juventus 1996/97. Dziś Man Utd jako czwarty staje przed podobną szansą.


To tyle z najciekawszych faktów. A teraz trochę wspomnień. Wczoraj minęło dokładnie 10 lat od niesamowitego, iście diabelskiego finału, w którym Man Utd przegrywał z Bayernem przez 84 minuty, by w doliczonym czasie gry zdobyć dwie bramki i wygrać.

To był pierwszy finał Ligi Mistrzów, jaki widziałem. Byliśmy wówczas z kolegami zwykłymi dziewięciolatkami, zafascynowanymi piłką nożną, kibicowaliśmy Manchesterowi i każdy z nas chciał zostać w przyszłości piłkarzem. I oto wieczorem w środę, 26 maja 1999 r., nasz ulubiony zespół nie może sobie poradzić z jakimś Bayernem Monachium. Już w 6. minucie Mario Basler strzelił z wolnego sprytnie, pod murem, piłka wpadła do bramki. Peter Schmeichel nawet nie drgnął.

I minuty mijały, a wynik się nie zmieniał. Andy Cole i Dwight Yorke – charakterystyczny duet napastników, najlepszy wówczas w Europie, obydwaj łącznie strzelili w całym sezonie ponad 50 goli! – teraz byli bezradni, nie stwarzali sytuacji, w końcu Ferguson wprowadził rezerwowych. Co więcej, to Bayern miał szanse na podwyższenie wyniku. Raz był słupek, raz poprzeczka. Manchester chyba też miał słupek. Już nie pamiętam. W ogóle z całego tego meczu, poza bramkami, niewiele pamiętam.

Gdyby Man Utd wtedy przegrał, byłaby to dla nas tragedia. Świata poza piłką nie widzieliśmy... Ale nie przegrał. Oto najbardziej efektowny piłkarski come-back, jaki kiedykolwiek widziałem – przy którym bramka Iniesty z tegorocznego półfinału LM to zwyczajna akcja zalatująca nudą i rutyną. Doliczony czas gry, Manchester w końcu zaczyna grać i atakować. Jakieś 90 minut za późno – ale lepiej późno niż wcale. Beckham – jeszcze przed zmianą fryzury – dośrodkowuje z rogu. Schmeichel wbiega w pole karne, nie sięga piłki, ale ta spada pod nogi Giggsa. Ten bez zastanowienia uderza. Strzał, choć nie najmocniejszy, wpada do bramki.

Na początku wszystkim się wydawało, że to Giggs strzelił, dopiero powtórka pokazuje, że jego strzał przeszedłby obok bramki, tyle że Sheringham dostawił nogę. To niewiarygodne, jak takie momenty decydują o historii futbolu. Gdyby jej nie dostawił, uderzenie Giggsa przeszłoby obok, nie byłoby całej tej legendy. Ale Sheringham dostawił. Kahn reklamuje spalonego, ale to na nic – Manchester wyrównał. Kibice Diabłów jeszcze nie skończyli się cieszyć, a już jest kolejny róg, znów Beckham – ktoś w polu karnym (to był Sheringham) zgrywa głową, tym razem to Solskjär w idealnym momencie dostawia nogę... i już jest 2:1! Wszystko w odstępie zaledwie dwóch minut.

Często mówi się, że są emocjonujące, o takich meczach, w których pada grad bramek. Albo w których wynik do końca jest niepewny i czuć, że zaraz losy spotkania mogą się odwrócić. Jednak wieczór 26 maja 2009 r. udowodnił mi, że tak naprawdę w emocjonującym meczu wcale nie musi paść wiele bramek. I że wcale nie musi trzymać non stop w napięciu. Bo w gruncie rzeczy finał LM 1998/99 był słabym meczem, nudnym... aż do 90. minuty. Wtedy stało się coś, czego nie przewidywał nikt. I chyba to właśnie sprawiło, że śmiało można go nazwać najbardziej emocjonującym w historii.

I nikt już nie pamięta dziś, że właściwie Manchester mógł po drodze odpaść z pięć razy, nim doszedł do tego finału, i nie mógłby mieć pretensji. Obowiązywała wówczas zasada, że z grupy wychodził zwycięzca, a z drugich miejsc – tylko dwa zespoły. Man Utd rozgrywki grupowe ukończył na drugim miejscu, za... Bayernem. Do dziś pamiętam sir Alexa Fergusona z komórką przy uchu, dowiadującego się o wyniki w innych grupach. Potem, w 1/4 finału, Inter był o krok od odrobienia dwubramkowej straty na San Siro – jednak tuż przed końcem sprawę załatwił Scholes, wyrównując. Jeszcze bardziej dramatycznie było w półfinale – Juventus był bliski ogrania Man Utd na Old Trafford, Giggs w doliczonym czasie uratował remis. Na Stadio Delle Alpi początkowo nokaut – dwie bramki Inzaghiego i Juve prowadziło już 2:0, nikt nie wierzył w awans MU. A jednak! Keane, Yorke i Cole wyciągnęli na 3:2 i awans do finału stał się faktem. A co było w finale, to już opisałem wyżej...

Do czego zmierzam? Otóż jedynym zespołem, który w tamtej edycji nie przegrał z Man Utd, była... Barcelona! W grupie dwukrotnie, po niezwykle widowiskowych spotkaniach, padł remis 3:3. Bramki dla Barcy strzelali wówczas tacy zawodnicy, jak Rivaldo, Sonny Anderson czy Luis Enrique. Tamte spotkania pamiętają Giggs, Scholes i Gary Neville, wciąż grający w Manchesterze.

Jak będzie dzisiaj? Skoro Barcelona jako jedyna oparła się w sezonie 1998/99 Manchesterowi – wówczas najlepszej drużynie świata – to może rzeczywiście dzisiejszy mecz zasługuje na miano „finału finałów”? Wprawdzie minęło 10 lat, piłkarze już nie ci sami, ale duma i tradycja obydwu zespołów na pewno pozostaje niezmieniona. A nawet jeszcze większa, bo przecież Man Utd triumfował przed rokiem, zaś Barcelona – przed trzema laty. Obydwie ekipy są już tegorocznymi mistrzami lig w swoich krajach, zaś największe gwiazdy – Cristiano Ronaldo i Leo Messi – zajęli dwie pierwsze pozycje w plebiscycie. Czego chcieć więcej? Może bramek, których zapewne nie padnie zbyt dużo (w ostatnich sześciu pojedynkach Man Utd z hiszpańskimi zespołami padła zaledwie jedna bramka – ta, która przed rokiem dała mu awans do finału). Ale, patrząc na finał 1998/99, bramek wcale nie musi paść dużo. Ważne, by działy się rzeczy nieprzewidywalne. A ponieważ obydwa zespoły są nieobliczalne, to... szykujmy się na emocje. Duże emocje.

Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: