SEWERYN LIPOŃSKI
4 listopada 2012
Od paru tygodni tematem nr 1 w Poznaniu jest komunikacja miejska. Pasażerów ubywa i wydaje mi się, że – wbrew powszechnemu przekonaniu – nie jest to tylko efekt podwyżki cen biletów.
Planowana na styczeń podwyżka będzie już drugą w ostatnim czasie. Przypomnę, że bilety podrożały już w czerwcu: płacimy 2,60 zł zamiast 2,00 zł za bilet na kwadrans. A za sieciówkę – 99 zł, wcześniej było 81 zł.
Tymczasem we wrześniu – w porównaniu z ubiegłym rokiem – wpływy z biletów wcale nie wzrosły, tylko zmalały! I można przypuszczać, że podobne będą dane za październik (poznamy je za parę dni). A skoro bilety droższe… to znaczy, że pasażerów ubyło jeszcze wyraźniej. Choć szef Zarządu Transportu Miejskiego ma inną teorię:
Zastanowiło nas bardzo duże wypełnienie, jednocześnie, środków lokmocji. (…) Stwierdziliśmy, że trzeba zdyscyplinować część ludzi, dlatego że w tej chwili na 100 kursów maksimum dwa kursy są kontrolowane
Łukasz Domański, dyrektor Zarządu Transportu Miejskiego, źródło: "Gorący temat" w telewizji WTK
Gdy informacje o spadającej liczbie pasażerów wyszły na jaw, rozgorzała dyskusja. Czy urzędnicy i radni słusznie podwyższali ceny? Wiadomo, dziura w budżecie, poszukiwanie dodatkowych pieniędzy itd. Ale może trzeba było zrobić na odwrót, obniżyć ceny, to pasażerów byłoby więcej i kasy z biletów też? Powstała nawet obywatelska inicjatywa, aby zastopować kolejną podwyżkę.
Oczywiście urzędnicy idą w zaparte i pomysłu z podwyżkami bronią. Odpowiedzialny za komunikację wiceprezydent Mirosław Kruszyński wypalił nawet:
Ilość pasażerów to jest trochę coś innego niż ilość tych, którzy nabyli bilety, więc nie należy tutaj takimi kategoriami się posługiwać
Mirosław Kruszyński, wiceprezydent Poznania, źródło: Radio Merkury
I tu Was wszystkich zaskoczę, bo po części przyznam Kruszyńskiemu rację. Czerwcowa podwyżka cen to według mnie tylko jeden z czynników, które spowodowały dość ostry odwrót mieszkańców od komunikacji miejskiej.
Jasne, gdy ktoś zamiast 81 zł nagle ma płacić 99 zł, to pewnie się wkurzy. Tak samo, gdy epizodyczna jazda w tę i z powrotem kosztuje go teraz 5,20 zł zamiast dotychczasowych 4 zł. Ale mimo wszystko wciąż wychodzi taniej niż samochodem. Za to dużo bardziej traci się ochotę na jazdę MPK, gdy…
…wszystko się spóźnia. Niby punktem wyjścia jest statystyka (ostatnio co trzeci tramwaj w Poznaniu spóźniony). Jednak gdy jeździ się codziennie różnymi liniami – to naprawdę widać. Niestety. I wcale nie chodzi o „dopuszczalne” opóźnienia do trzech minut. Np. kilka dni temu na przystanku Kurpińskiego przesiadam się z Pestki na autobus 51. Czekam i czekam, bo przyjeżdża spóźniony o sześć minut. Takie spóźnienia są ostatnio niemal na porządku dziennym. I to na liniach, które jeżdżą w 12- czy 15-minutowym cyklu!
(źródło: Solaris Bus & Coach)
…kursy wypadają. To jeszcze większa zmora niż spóźniony tramwaj czy autobus (który, jakby nie patrzeć, w końcu przyjeżdża). Tutaj naszego pojazdu ani widu, ani słychu. Co wtedy robić? Wsiadać w inną linię i potem kombinować z przesiadkami? A może jednak zaczekać na następny? Tyle że nie ma gwarancji, że następny… też nie wypadnie. A najgorzej, kiedy wypadnie kilka różnych kursów pod rząd. Wczoraj po godz. 18.30 na przystanku Matejki w stronę centrum przez ponad kwadrans nie pojechał żaden tramwaj – choć teoretycznie jeździ tam teraz aż pięć (!) linii.
Takie nerwowe oczekiwanie na przystanku w pewnym momencie zaczyna przypominać grę w totolotka, tyle że zamiast ewentualnej wygranej możemy trafić spóźnienie np. na umówione spotkanie.
…nie wiadomo, jak to teraz wszystko jeździ? Ostatnio to jeden z najczęstszych tematów rozmów na przystankach. „Proszę pana, a czy on skręca w lewo?”, „Czy tym dojadę do…?”. Rozkłady niby wiszą na przystanku. Ale w ostatnich miesiącach zmieniały się tak często, że poznaniacy się pogubili i już im nie ufają. A od jutra kolejne zmiany...
Tu akurat ZTM ani MPK nie ponoszą większej winy. Bo rozkopana Kaponiera to sprawka Zarządu Dróg Miejskich i ogólnie miasta. Sprawka zresztą nieunikniona, bo przebudowa ronda była po prostu konieczna. Nie zmienia to faktu, że ktoś mniej obeznany czasem woli dojść pieszo ten kilometr czy dwa. Przynajmniej ma pewność, że dotrze i żaden tramwaj jadący zaskakującą trasą nie wywiezie go w pole.
…są kilometrowe objazdy. To właściwie ciąg dalszy poprzedniego punktu. Przez jedno drobne zaniedbanie, na które nikt zawczasu nie zwrócił uwagi - czyli brak torów na prawoskręt z ul. Towarowej w Święty Marcin – tramwaje muszą jeździć kilometrowymi objazdami. Kilometrowymi dosłownie. Bo objazd 800-metrowego odcinka most Teatralny – most Dworcowy zajmuje teraz aż cztery kilometry (przez Fredry, Strzelecką i Królowej Jadwigi) albo nawet pięć kilometrów (przez Dąbrowskiego, Przybyszewskiego i Grunwaldzką)!
To kilkanaście minut dodatkowej jazdy. Dlatego wiele odcinków bardziej opłaca się po prostu przejść pieszo. Nie doczekał się realizacji, niestety, pomysł autobusu jeżdżącego po tym krótkim odcinku.
…wszystko jeździ jakoś tak wolno. Oczywiście trudno wymagać, aby tramwaj mknął przez całe miasto 60-70 km/h niczym metro czy szybka kolej miejska. Jednak ostatnie miesiące spotęgowały wrażenie, że po Poznaniu komunikacją miejską jeździ się po prostu wolno i nieefektywnie w porównaniu do auta. A przecież powinno być dokładnie na odwrót. Wrażenie to powodują m.in. takie niespodzianki jak korkujący się wyjazd z wiaduktu Pestki, czyli Poznańskiego Szybkiego (sic!) Tramwaju. Albo Poznań Traffic Race, w którym sromotną porażkę ponosi prezydent Grobelny jadący tramwajem (w drugiej edycji już nie wziął udziału - ale tramwaj znów dojechał ostatni).
Wszystko to skutkuje – niestety – rosnącym brakiem zaufania do komunikacji miejskiej w Poznaniu. W głowie pojawia się myśl: „Nie mam gwarancji, że tramwajem dojadę na czas. Pojadę autem. Okej: korki, paliwo, itd., ale przynajmniej mam raczej pewność, że nie nawali po drodze”.
W tym kontekście rosnące ceny biletów są raczej dodatkiem niż głównym powodem odpływu pasażerów. Byłoby to zresztą mało logiczne: przecież większość mieszkańców przesiada się do samochodów (na forach internetowych niektórzy wręcz się tym szczycą), co oznacza jeszcze większe koszty. Bo w teorię dyrektora Domańskiego o pasażerach jeżdżących na gapę, z całym szacunkiem, ale nie wierzę. Szczególnie przy obecnych karach za jazdę bez biletu.
Pewnie nie jest to długotrwały trend. Zwłaszcza biorąc pod uwagę rosnące ceny paliw oraz ograniczanie ruchu aut w centrum (deptaki, płatne parkowanie, strefa „tempo 30”). Zapewne pasażerowie, którzy przez rok „odpłynęli”, prędzej czy później wrócą.
Ale to zarazem poważne ostrzeżenie dla ZTM i MPK. Trzeba cały czas pracować nad jakością komunikacji miejskiej w Poznaniu. Nie można spocząć na laurach, bo oto kupiliśmy 45 tramino i zbudowaliśmy trasę na Franowo. Mieszkańcy sami z siebie nie zawsze będą wsiadać do komunikacji miejskiej. Trzeba ich do tego zachęcić. I to nie tylko atrakcyjnymi cenami biletów.
Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: