Polub fanpage na FB

Poznań Spoza Kamery

Poznań Spoza Kamery

#polityka  #Poznań  #wybory  #samorząd  #inwestycje

Poznań big city life, czyli parę słów o naszej niezdrowej fascynacji samochodami

#Poznań #ZDM #samochody #MPK #autobusy #tramwaje #I rama komunikacyjna #Franowo

SEWERYN LIPOŃSKI
5 stycznia 2014

Coraz głośniejsze są ostatnio zarzuty, że Poznań z unijnej kasy na lata 2014-2020 zamierza rozwijać głównie drogi. A transport publiczny potraktować po macoszemu.



Chodzi o trzy duże projekty inwestycyjne: nazwijmy je w skrócie „Naramowice”, „Centrum” i „Rataje”. Nie będę tu dziś zastanawiał się, czy to słuszne zarzuty, czy nie. Generalnie widać, że władze miasta próbują ostrożnie balansować pomiędzy rozwojem komunikacji miejskiej a potrzebami kierowców. Nic dziwnego, skoro w Poznaniu na 1000 mieszkańców przypadają 553 auta (najwięcej w całym kraju poza stolicą).

Dziś wolę zastanowić się nad przyczynami. Dlaczego uznaliśmy samochód za coś niezbędnego? Za coś, co po prostu wypada mieć, czym wypada jeździć? Będzie więc nieco refleksyjnie. Zwłaszcza że ten temat już od dłuższego czasu chodził mi po głowie.

Samochód to było coś…

Od dziecka wyobrażałem sobie wielkie miasto jako pełne wieżowców, sklepów, tłumów ludzi na chodnikach… I oczywiście korków samochodowych oraz spalin. Takie „big city life”. Im tłoczniej, im więcej aut, tym nowocześniejsze i tętniące życiem miasto – tak wtedy myślałem.



Nasi rodzice, czyli pokolenie wyżej, byli zafascynowani samochodami. Podobno w PRL-u mieć własne auto to było coś (piszę „podobno”, bo jako urodzony w 1990 r. znam te czasy tylko z opowieści).

Może w latach 90. nikt nie mówił mi wprost: „samochody są fajne, a tramwaje są be”, ale… Odkąd pamiętam – głównym środkiem transportu był właśnie samochód. Autobus? Tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Oczywiście to się trochę zmieniło po przeprowadzce z Naramowic do śródmieścia. Ale do dziś moim rodzicom zdarza się zapytać: - Jedziesz do pracy autem?

Pukam się wtedy w czoło: - Na samą strefę parkowania bym zbankrutował. Poza tym po co palić paliwo i szukać w nieskończoność miejsca do zaparkowania…

Wielkie zdziwienie, bo mistrz olimpijski jeździ metrem

Jednak do niedawna i mnie dotyczyła ta samochodowa fascynacja. Zwłaszcza tuż po zdobyciu prawa jazdy. Zdarzały mi się takie akcje jak poranne jazdy autem na uczelnię na Morasko – choć pod nosem miałem bezpośredni tramwaj, na który miałem wykupiony bilet miesięczny (!). Albo do kolegi na os. Lecha, który też mieszka przy trasie tramwajowej.



Czemu tak robiłem? Nie do końca umiem to wytłumaczyć. Bo szybciej? Niekoniecznie, tak naprawdę na zajęcia spóźniałem się niemal zawsze, gdy jechałem autem (ach, te korki na Niestachowskiej…). I prawie nigdy, gdy tramwajem.

Bo wygodniej? Na pewno tak. Choć to względne, bo za kierownicą nie mogłem przeczytać porannej gazety, co w tramwaju robiłem notorycznie, przewracając kolejne strony podczas postojów na przystankach.

Bo podświadomie chciałem zaszpanować? Pokazać, jaki to niby jestem gość, że mam własne auto? Pewnie też. I tu chyba dochodzimy do sedna sprawy. Samochód nadal jest w Poznaniu – i w ogóle w Polsce – jakimś pieprzonym wyznacznikiem prestiżu.

Nigdy nie zapomnę wielkiego zdziwienia, gdy Tomasz Majewski na igrzyskach Londyn 2012 obronił olimpijskie złoto i w wywiadach wspominał, że jeździ na treningi metrem. Jak to? On, mistrz olimpijski?! Przecież powinien mieć furę, najlepiej taką drogą, i dzień w dzień dokorkowywać warszawskie ulice.

Wielu ludziom w głowie się nie mieściło, że można być w czymś najlepszym na świecie, na brak kasy specjalnie nie narzekać, a mimo to jeździć metrem z setkami zwykłych ludzi.

(Nawiasem mówiąc – do niedawna Polski Komitet Olimpijski wzmacniał takie myślenie, nagradzając medalistów olimpijskich nie tylko pieniędzmi, ale i… samochodami)

Nie mówmy, że kierowcy to samo zło

To wszystko, na szczęście, powoli się zmienia. Według ostatnich wyników badań do planu transportowego już 49 proc. jazd poznaniaków po mieście odbywa się komunikacją publiczną. Autem - 45 proc. Jeszcze kilkanaście lat temu te proporcje były odwrotne, i to z większą przewagą samochodów.

(W pierwszej chwili z rozpędu napisałem, że chodzi ogólnie o podróże po Poznaniu. Niestety tak dobrze to nie jest. Jak słusznie zauważył w komentarzach Arkadiusz Borkowski - akurat te wyniki dotyczą tylko mieszkańców Poznania i nie obejmują ludzi z powiatu, którzy w większości wjeżdżają do miasta właśnie autami)

Tu mała dygresja. Wciąż jest tych 45 proc. podróży autem. I to nie jest tak, że wszyscy oni gotowi są pokochać transport publiczny, jeśli tylko będzie nowoczesny, tani i punktualny.



Jest grupa, która samochodami będzie jeździć ZAWSZE. Nie można mieć o to do nich pretensji. Bo to np. ludzie jeżdżący do pracy z ciężkimi torbami pełnymi sprzętu czy narzędzi. Albo starsi, powyżej 70 lat, którym zdrowie nie za bardzo pozwala już na chodzenie z przystanku na przystanek. I mimo że mogą jeździć za darmo – wybierają samochód.

Piszę o tym, bo mam wrażenie, że w dyskusjach o mieście pojawia się czasem radykalny pogląd: wyrzucić samochody z centrum, co do jednego! Tak się nie da. I cieszę się, że większość społeczników – choć postuluje stawianie na transport publiczny – także to rozumie.

Fajnie ujął to Cezary Brudka, szef Sekcji Rowerzystów Miejskich, gdy jakiś czas temu rozmawialiśmy o rowerach, pieszych i właśnie samochodach:

Samochód nie był wynalazkiem zaprojektowanym do codziennego jeżdżenia. Miał raczej zastępować wozy - wystarczy spojrzeć na jego gabaryty! I tak też powinien służyć dzisiaj: aby przewieźć meble, odebrać kogoś z dworca, albo podjechać tam, gdzie nie da się dotrzeć inaczej

Prezes Sekcji Rowerzystów Miejskich Cezary Brudka / źródło: "Gazeta Wyborcza Poznań"



Ożywiamy Św. Marcin, a obok „autostrada”

To teraz wróćmy do tego, od czego zaczęliśmy. Władze Poznania bardzo uważają, żeby przypadkiem kierowców nie podrażnić. I po części to rozumiem. Bo, jak pokazują liczby, tych kierowców – choćby okazjonalnych – jest naprawdę sporo. To się radykalnie nie zmieni z dnia na dzień ani nawet z roku na rok.

Urzędnicy próbują więc zadbać o jednych i o drugich (tzn. o tych, którzy zwykle jeżdżą czymś innym). Niestety często robią to w sposób chaotyczny i niespójny.

Przykłady? Można nimi sypać jak z rękawa. Miasto chce uspokajać ruch na Św. Marcinie, ożywiać centrum – a ledwie 400 m obok Zarząd Dróg Miejskich w białych rękawiczkach tworzy „autostradę z Targów do Kórnika”. Czyli ul. Matyi i ul. Królowej Jadwigi, gdzie piesi są niemile widzianymi intruzami gotowymi wkroczyć na jezdnię, więc w przyszłości mają poruszać się tylko przejściami podziemnymi.



Prezydent Ryszard Grobelny cieszy się, że coraz więcej rowerzystów na ulicach. Sam jeździ do pracy na rowerze. Ale jednocześnie szkoda mu było wydać 500 tys. zł na nowe stacje rowerów miejskich, którzy obecnie jest… siedem. Uległ dopiero pod naciskiem radnych. Tłumaczy, że chciał zaczekać na pieniądze z UE. Ale np. z 20 mln zł na pierwsze prace przy rozbiórce estakady katowickiej takich oporów już nikt w urzędzie nie miał i zapisano je w tegorocznym budżecie. Bez unijnej gwarancji.

Poznań dołączył też do porozumienia planującego kolej podmiejską. Doprowadził szybki tramwaj na dworzec. Jak się ma do tego pętla Junikowo, którą podczas przebudowy ul. Grunwaldzkiej – zamiast dociągnąć do stacji Poznań Junikowo – władze miasta zostawiły tam, gdzie była, czyli kilometr od stacji? A samą ulicę oczywiście poszerzono. Zachęcając mieszkańców np. Dopiewa i okolic do… wiadomo czego.

Weźmy jeszcze pętlę Franowo. Przez odcięcie jej od pobliskich osiedli tamtejsi mieszkańcy nadal jeżdżą do centrum… no, czym? Oczywiście samochodami. Przez wąską i bardzo niebezpieczną ul. Dymka. Na szczęście tu urzędnicy pod naciskiem radnych i mieszkańców planują w końcu postulowany remont ul. Folwarcznej dla autobusów – choć do niedawna bronili się przed tym rękami i nogami.

Tramwaj to prestiż, nie obciach!

Poprawa transportu publicznego to jednak tylko jeden ze środków do celu. Drugim, chyba ważniejszym, jest zmiana mentalności. Że samochód to żaden prestiż. A tramwaj czy autobus – żaden obciach.

Paradoksalnie ta zmiana czasem dokonuje się sama. Ostatnio stałem w dłuuugim korku na ul. Jana Pawła II. Nagle po torach obok przemknął tramwaj. Pomyślałem sobie: prestiż? Jaki, kurna, prestiż? Że tkwię w miejscu, ludzie wokół wpychają się z pasa na pas i trąbią na siebie, a silnik jest na chodzie i żre paliwo?

O prestiżu to mogą mówić ci, którzy jadą teraz tym tramwajem i szybciej dojadą do celu. Bo ruszyli głową, zanim ruszyli spod domu własne cztery kółka.

PS. Piosenka, do której nawiązuje tytuł, jest zupełnie o czymś innym. Ale teledysk do niej kręcono właśnie na ulicach jakiegoś „big city”. Nie wiem dokładnie jakiego. Na nagraniu są place, parki, grupy przechodniów, rowerzyści… I prawie w ogóle nie ma samochodów. Raz po raz przejedzie jeden czy dwa (bo nikt, na szczęście, nie zabronił im całkowicie wjazdu). Wymowne. Czy tak może kiedyś wyglądać „big city life” w Poznaniu? Kto wie, ale potrzebna jest właśnie zmiana mentalności.


Spodobał Ci się ten tekst? Możesz go udostępnić: